„Prywatyzować, prywatyzować i jeszcze raz prywatyzować” nawołują ekonomiści i liberałowie, parafrazując słowa klasyka czasów słusznie minionych, który pisał: „uczyć się, uczyć się i jeszcze raz uczyć się”. Do sprywatyzowania pozostały setki państwowych przedsiębiorstw, tylko prywatyzatorów coraz mniej.
Januszowi Lewandowskiemu różne sądy nie pozwalały zapomnieć o tym, że był ministrem przekształceń własnościowych przez wiele lat. Teraz organy ścigania skoncentrowały swoją uwagę na osobie Emila Wąsacza i sprzedaży PZU. Ci, którzy cokolwiek zrobili nie mogą być pewni ani, dnia ani godziny. Chociaż godzinę można przewidzieć: brygady antyterrorystyczne najsprawniejsze są o szóstej rano. Spokojni mogą być tylko ci, którzy nic, albo niewiele zrobili. Czy ktoś zna urzędnika państwowego, któremu postawiono zarzut, iż czegoś nie zrobił. Za grzech zaniechania najłatwiej uzyskać rozgrzeszenie, nie tylko w okresie Wielkanocnym. Obecnemu ministrowi włos z głowy nie spadł, chociaż premier groził palcem i mówił o dymisji. Nawet wyznaczył jej termin. Okazuje się, że tylko groził i tylko mówił...
Nasz wymiar sprawiedliwości ma wiele sukcesów, ale w Księdze Guinnessa w dziale prawo nie ma wiele wpisów rodem znad Wisły. Prokuratorzy i sędziowie pracują nad dobrym wynikiem w sekcji: najdłuższe śledztwo i najdłuższy proces. Wyniki są obiecujące. Przy okazji okazuje się, że polska gospodarka jest potężniejsza i bardziej skomplikowana niż amerykańska. Dowód: proszę bardzo. Bernard Madoff, autor największego – wycenianego na 50 mld dolarów – przekrętu w historii Stanów Zjednoczonych, czekał na proces kilka miesięcy, a od chwili aresztowania do wydania wyroku minęło pół roku. Procesy Janusza Lewandowskiego trwały dwanaście lat, a śledztwo wobec Emila Wąsacza pięć lat, a od pierwszego etapu prywatyzacji narodowego ubezpieczyciela minęło dziesięć lat. Długie śledztwo ma jedną zaletę: po jego zakończeniu nikt już nie pamięta, o co w nim chodzi. Opinia publiczna rozprawia o nowych rzeczywistych lub wirtualnych aferach. Stare sprawy już nas nie interesują, łatwiej tym samym przemilczeć wydumane zarzuty. Minister Wąsacz może raczej spać spokojnie. Jeżeli stanie on przed sądem to wyroku można spodziewać się w pobliżu roku 2020. Jeżeli minister sprzedał firmę za najwyższą cenę, to udowodnienie niewinności musi trwać. Chyba, że nie wszystko wiemy, a wiedzę tajemną posiadają prokuratorzy.
Przeniesienie polskich standardów na amerykański grunt byłoby dobrą wiadomością dla tamtejszych przewalczy i hochsztaplerów: panowie, żaden sąd nie zdąży was skazać, umrzecie jako osoby podejrzane, ale niewinne. No chyba, że pierwszą malwersację dokonacie w przedszkolu.
Swego czasu minister Wąsacz został aresztowany, ponieważ służby doniosły, że... kupił walizki. Wniosek nasuwał się jeden: pakuje manatki i chce uciec. Przypomina się dowcip o bacy, który z uśmiechem przyjmuje wyrok sądu, skazujący go za posiadanie aparatury do pędzenia bimbru, chociaż takowego nie pędził. „Dlaczego śmiejecie się baco”, pyta Wysoki Sąd. „Cieszę się, że nie zostałem skazany za gwałt”. „A gwałciliście”, pyta dociekliwy sąd. „Nie, ale aparaturę posiadam”.
Nieważne, że minister zamierzał zrealizować swój misterny plan ucieczki, wyjeżdżając na urlop. I na urlopie można się tak zaszyć, że własna żona człowieka nie znajdzie. A co dopiero służby, które już nieraz miały trudności z aresztowaniem podejrzanego, bo nie dysponowały jego aktualnym adresem lub trafiały do sąsiadów. Jeden z byłych prezesów NBP został aresztowany, gdy wracał z urlopu, ale to tyło na początku naszej transformacji. Teraz jest inaczej. Aresztujemy przed wyjazdem na urlop, aby podejrzany nie miał w celi żadnych miłych wspomnień... z ciepłych krajów.